środa, 22 czerwca 2022

Komentarze, komentarze, komentarze


To już czwarty wpis w odpowiedzi na wyzwanie w grupie Ładny blog jest w zasięgu ręki! - grupa dla blogujących na bloggerze. Podziwiam swoją regularność i mobilizację. 

Dziś chciałabym zatrzymać się na chwilę przy kwestii komentarzy w internecie.

Dlaczego wydaje nam się, że ktoś, kto postanowił coś u nas skomentować, musi być zawsze i tylko na TAK?

Dlaczego, kiedy szczerze mówimy, że coś w publikowanych treściach nam nie leży i nie oddaje naszych uczuć, czy też zwyczajnie nie podzielamy poglądów twórców, to zawsze jesteśmy nazywani hejterami? 

Dlaczego wciąż tak wiele osób ma aspirację do bycia zupą pomidorową wszechświata?

Tylko proszę mnie dobrze zrozumieć! Ja nie mam na myśli komentarzy w stylu:

- ale łysol - patologia

- jesteś za gruba/brzydka, żeby być mądrą

- weź ugotuj obiad, zamiast w necie siedzieć ... itd. 

Nie.

Mam na myśli komentarze ustosunkowane do treści. Kiedy ktoś mówi, że popiera komunizm i rozpisuje się w swojej teorii na trzech stronach ogólnie dostępnego posta, a ja mu mówię - komunizm, to samo zło, proszę poczytać coś więcej poza podręcznikami Czarnka, to czy ja jestem hejterem?

W oglądanych przeze mnie regularnie filmach, kobieta mówi "wygumować", zamiast wygumkować. Same filmy bardzo mnie interesują, dużo się od tej pani dowiedziałam, ale jeżu mój drogi, jak mnie to wkurza, kiedy więc pada pytanie - jak tam jakość filmu, wszystko widać, słychać, co można poprawić, zmienić - ja naiwnie odpowiadam, wszystko dobrze tylko, jak można by używać słowa wygumkować, zamiast wygumować. Ludzie jak mi się oberwało. Jak ci się nie podoba to spadaj z grupy, wieśniara - polonistka się znalazła, po co oglądasz głupolu ... itd. Właścicielka filmu i pytania nie stanęła w mojej obronie, o czym dobitnie dałam jej znać z dodatkowym zapytaniem, gdzie w mojej wypowiedzi widzi hejt? Zapytała co można w filmach zmienić, odpowiedziałam. Do pytań zadanych później, nigdy się nie odniosła, no bo po co? Miała by przeciwstawić się całej grupie ślepych fanek? Dlaczego ludzie uważają, że powinnam tylko i wyłącznie piać z zachwytu? Po co ktoś w takim razie w ogóle pyta o opinie? Opinia jest zawsze subiektywna, obiektywny jest fakt!

Napisałam też kiedyś po kursie online informację zwrotną na temat tego kursu, dodam tylko, że zostałam o nią poproszona!!!.

Szczerze opisałam, że dla mnie w kursie było za mało merytoryki, za dużo wodolejstwa i marketingu własnego, oraz tego nakierowanego na współpracę, czyli po prostu namawiania do zakupu usługi u partnera pani prowadzącej. Powiedziałam, że dla mnie to była jednak strata czasu, wielu nowych rzeczy się nie dowiedziałam, a już zupełnie nie dowiedziałam się, jak wyklikać sklep on-line, czego kurs miał dotyczyć! Wiecie co się stało? Pani usunęła mnie ze wszystkich subskrypcji, wywaliła z grupy - zablokowała i odpisała na emaila, że uwaga - z taką opinią się nie zgadza i boli ją serce - AUTENTYK.  Odpisałam, że mnie boli kieszeń i na dobrą sprawę, to mogła by oddać te 50zł, bo mnie zwyczajnie oszukała. Cisza!

Jestem osobą, która niepytana, nie komentuje. Nawet jak się z kimś bardzo nie zgadzam, to zwyczajnie wolę go/ją odobserwować, niż skomentować. 

I tak sobie niedawno pomyślałam, że to jednak nie jest dobre. 

Trzeba właśnie komentować i zwalczać głupotę i chamstwo w necie. Nie można pozwolić, żeby każde gówno miało tam swoje miejsce i przyzwolenie na istnienie. Nie ważne co się pod naszym komentarzem pojawi. Kiedy pan w sukience mówi, że "napaść" na zakonnice z Jordanowa, to próba odciągnięcia ludzi od kościoła, to nie można pozostać obojętnym. Trzeba mu powiedzieć, że to jego postawa, złodziejstwo, przekręty i kłamstwa odciągają ludzi od kościoła najskuteczniej, a nie ujawnienie kolejnej zbrodni przeciw dzieciom popełnianych przez ludzi tegoż kościoła. 

Oczywiście, że piszę też komentarze pochlebne, udostępniam treści, które moim zdaniem na to zasługują, są merytoryczne, pożyteczne i zwyczajnie dobre. Jak mi się coś podoba, to mi się podoba, jak nie, to nie. 

Wracam więc do pytania z początku wpisu - kiedy w końcu zrozumiemy, że nie jesteśmy zupą pomidorową? 


czwartek, 16 czerwca 2022

Nie odwracajmy oczu


Czy ja chciałabym pisać posty o słodkich pieskach i kotkach? No, może i chciałabym, ale nie umiem. 

Nie umiem, nie dlatego, że brakuje mi słów, czy dlatego, że nie lubię pisków i kotków, ani też dlatego, że to temat błahy i pospolity, nie. Nie umiem o tym napisać, bo uważam, że zbyt często i zbyt pochopnie, tak wielu z nas, zdaje się nie widzieć, tego bezbrzeżnego zła, które nas w naszym kraju otacza. 

Od kilku dni w telewizji i prasie wrze. Znowu doszło do ujawnienia okrucieństwa wobec tych, którzy najbardziej potrzebują opieki drugiego człowieka. Tych najsłabszych, niepełnosprawnych, chorych, zależnych od innych. Znowu w okrucieństwie pierwsze skrzypce grają zakonnice i znowu nic, absolutnie kurwa nic, w tym temacie się nie zadzieje. 

W 2014 roku doszło do ujawnienia okrucieństwa zakonnic z Zabrza. Godzinami dzieci stały w jednym miejscu, pracowały ponad siły w tym domu dziecka, były regularnie bite, gwałcone przez starszych kolegów i koleżanki, a wszystko to, przy wiedzy i zgodzie zakonnic. Główna winowajczyni Agnieszka F, zakonnica ze zgromadzenia sióstr boromeuszek, za wszystkie zbrodnie wobec dzieci z domu dziecka, które trwały przez dziesięciolecia, została skazana na 2 lata więzienia. Czy odsiedziała wyrok w całości - z tego co wiem - nie. Nikt tego nie widzi, nie chce widzieć.

W 2010 roku dochodzi do ujawnienia hitlerowskich metod stosowanych przez ordynator w szpitalu dla psychicznie chorych w Starogardzie Gdańskim na oddziale dla dzieci. Karne lewatywy, wiązanie i krępowanie, przywiązywanie do łózek pasami, ograniczenie kontaktu z rodziną. Wmawianie ludziom, że ich dzieci są bardziej chore, niż były, żeby tylko prawda nie wyszła na jaw. 

Po 10 latach, w roku 2020 wciąż nie było wyroku dla pani ordynator, a rzecznik liczby lekarskiej mówi, że pacjentom z tego oddziału nie można wierzyć, bo to dzieci z zaburzeniami. A ja pytam, czy rodzice tych dzieci, którzy złożyli zawiadomienia do prokuratury, też mają zaburzenia? Przeszperałam net, ale wyroku wciąż nie ma. Znowu ktoś odwrócił oczy. 

Dlatego właśnie uważam, że nic się w sprawie DPS w Jordanowie nie zadzieje. kontrole, nawet jeśli jakimś cudem wykażą nieprawidłowości, niczego nie zmienią. a zakonnice i wszyscy pracownicy cywilni wykpią się z odpowiedzialności, podobnie jak Agnieszka F i Anna M. 

Kiedy dzień czy dwa po ujawnieniu horroru w Jordanowie, minister tym nieudolnym rządzie - Kamiński, w telewizorze mówi, że nikogo winnego palcem wskazać nie może, to ja się pytam czy mu w miedzy czasie palce upierdoliło? Czy za słabe ma okulary? To jest właśnie głos mówiący - nic się nie stało. Panie Kamiński, zmień pan okulary, załóż protezę na swoje nieskalane pracą rączki z wskaż winnych, tam wszyscy są winni, ukarz ich, wyślij do więzienia, zakaż jakiejkolwiek pracy z dziećmi i niepełnosprawnymi, zamknij dożywotnio w macierzystych klasztorach, bez możliwości wyjścia nawet do ogrodu, zaraz po tym jak skończą odsiadywać wyroki, przynajmniej 25 lat więzienia. 

Po tych wszystkich przemyśleniach, dochodzę do jednego wniosku. W tym kraju wystarczy założyć uniform i jesteś bezkarny/a. Nie ważne czy nosisz lekarski kitel, habit czy sutannę, możesz być największym potworem świata, seryjnym gwałcicielem, stręczycielem, mordercą. Pozostaniesz nieskalanym, niewinnym i bezkarnym. 

Nam się ciągle wydaje, co jest tak bardzo głupie i tak bardzo nas krzywdzące, że pewnym ludziom autorytet się należy. Nieważne jak wiele zła wyrządzili, noszą uniform, więc szacunek mają zapewniony. Tylko, że ten szacunek jest fałszywy, podszyty strachem, nieudolnością służb i hipokryzją. 

Czekam na proces sądowy winnych krzywdy pensjonariuszy z Jordanowa. Mam szczerą nadzieję, że winni zostaną ukarani. Ukarani naprawdę, a nie na chwilę, nie pod publiczkę. 

piątek, 10 czerwca 2022

Meksyk - moja największa przygoda


 

Razem z Ładny blog  zapraszam na kolejny wpis w ramach wyzwania blogowego trwającego przez cały czerwiec.

Są takie podróże, o których wszyscy marzą, choć niewielu ta marzenia spełnia. Nie jestem tu wyjątkiem. Marzę o podróży na Alaskę, ale jak rozkminiam ceny podróży i pobytu, to moje marzenia lekutko bledną.

Czasem jednak w życiu coś przyfarci i oto lecisz służbowo do Meksyku.

Pewnie, że w służbowej podróży, najważniejsze jest słowo SŁUŻBOWA, ale jak dla mnie, czas na zobaczenie czegoś i spróbowanie czegoś i zaznanie czegoś, zawsze się znajdzie, choćby i w nocy.

Pierwsze zaskoczenie – trzy noce.

Wstałam o drugiej nad ranem, umówmy się, to wciąż głęboka noc. Ledwo wystartowaliśmy z Londynu, obiad, winko, herbatka i znowu za oknem noc, na koniec lądujemy w Monterrey o dziesiątej wieczorem, znowu noc! Kosmos! I pewnie jest na to proste przyrodniczo-astronomiczne wyjaśnienie, lecieliśmy na zachód, coś tam, coś tam, ale kosmos pozostaje. Wyspałam się jak nigdy dotąd i w niedzielę, rześka i wypoczęta ruszyłam w miasto.

Monterrey.

Północno-wschodni rejon Meksyku, stan Noevo Leon.

Końcówka kwietnia i początek maja. Upał, wysoka wilgotność. Żar leje się z nieba i żarem tym oddychasz, ale nic Cię nie zraża, bo w końcu, kiedy następnym razem będziesz mieć okazję, do bycia w Meksyku?

Pewnie nigdy!

Pierwszy przystanek – Park Fundidora, czyli tereny należące kiedyś do firmy odlewniczej, które miasto zaadoptowało na teren wypoczynku i rozrywki dla rodzin.

Park jest ogromny, zadrzewiony wielkimi palmami i okraszony fontannami. Trafiam na jakieś święto, pełno dzieci, dorosłych i wszelkiej maści atrakcji.

Znajduje się tu podobno tor wyścigowy, którego – nie znalazłam, a mówili, że jest wielki!

Po kilku godzinach spaceru wzdłuż rzeki, w dalszym ciągu piechotą, bo za rejs łódeczką nie można zapłacić kartą, ruszam na poszukiwanie jedynej w swoim rodzaju restauracji z „gotowanym dzieckiem”, czyli El Rey Cabrito. Już po 5 godzinach, spalona słońcem, wykończona gorącem, ale z bananem na ustach, zamawiam pierwsze w Meksyku pieczone dziecko i ... a jakże prawdziwą meksykańską tequilę. Mocna jak diabli, ale smakuje wybornie! Kelnerzy obserwują moją reakcję na alkohol, ale chyba są dumni, bo przykładnie się krztuszę.

Tydzień zlatuje na pracy, ale na moje szczęście, choć z perspektywy czasu, to raczej nieszczęście, w klimatyzowanym biurze.

W piątek po robocie jedziemy do San Pedro Garza García, gdzie powalić ma mnie na kolana bogactwo miasteczka. Coś ewidentnie niestety nie poszło. Miasteczko ucierpiało podczas pandemii, wiele restauracji i sklepów przestało istnieć. Zjadam za to najlepsze na świecie tacos, na ulicy.

W sobotę śmigamy do jaskiń Grutas de García, około 30km od miasta. Kolejka linowa nie działa, pokonuję ledwo jedną trzecią trasy w górę i zawracam, nie mam sił, nie mój dzień. Koledzy idą w górę, ja wypijam 3 butelki lodowatej wody i się opalam. Po wycieczce w hotelowej windzie, uczę się hiszpańskiego przekleństwa, jednego z najbardziej soczystych w Meksyku, będąc przekonana, że powtarzam nazwę miejsca, z którego wracam. Do dziś nie pogodziłam się, z takim mnie wkręceniem. 



W niedzielę zasuwamy na trasę prostą i urokliwą, czyli odwiedzamy wodospad w Cumbres de Monterrey National Park. W Meksyku panuje susza, pada naprawdę niewiele deszczu i na dodatek rzadko, więc i wody nie ma za wiele, jednak wrażenie pozostaje na zawsze.



Powiem szczerze, że samo miasto jest "mało meksykańskie", wiecie, nie takie jak z książek czy filmów, gdzie wielkie hiszpańskie hacjendy, puszą się na każdym rogu. Monterrey to miasto nowoczesne, modernistyczne, a takim przynajmniej się staje. Otaczają je fabryki, biura, biznes i piękne, ogromnie góry skaliste Sierra Madre. Na ulicach nie ma bogactwa, wręcz przeciwnie, widać dużo biedy, za to ludzie w Meksyku są wspaniali. Uśmiechnięci, kulturalni, pomocni, choć ku mojemu zaskoczeniu, nie mówią po angielsku, nawet w hotelu był problem z dogadaniem się. Od czego jednak ma się ręce, nogi i kilka hiszpańskich słówek w głowie?

A teraz najważniejsze – jedzenie! I mojito!

Lubię jedzenie różnych części świata, jadłam już owoce morza w Hiszpanii, węża w Szkocji, czy małże w Anglii, ale meksykańskie jedzenie moi drodzy, to poezja nad poezjami. Absolutnie wszystko czego próbowałam, było rewelacyjne, no OK pizza do dupy, ale knajpa była, o zgrozo – włoska. Spróbowałam też jedzenia na ulicy. Tacos były pyszne. Piłam najlepszą w życiu lemoniadę, a mojito, jest tam takie, że przebija nawet najpopularniejszą tequile, na głowę.

Na zdjęciu widzicie koniki polne w zalewie z chili. Bardzo smaczne, głównie pikantne, ale nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała. Nie zamieniłabym tego czasu z nikim, na nic.

To były niezapomniane dwa tygodnie. 

Teraz czekam na wakacje we Włoszech.

czwartek, 2 czerwca 2022

Wyzwanie blogowe czas zacząć


 Razem z Ładny blog  zapraszam w tym miesiącu na wyzwanie blogowe, w ramach, którego pracować będziemy nie tylko nad regularnością blogowania, ale i  publikowania naszych postów publiczności trochę szerszej niż grono własnych przyjaciół. 

Wyzwania blogowe...

Dla kogo są?

Czemu służą?

Czego po wyzwaniu się spodziewam?

A czego absolutnie po nim nie oczekuję?

Czy wyzwania mogą nas uszczęśliwić czy raczej zdołować?


Dla kogo są wyzwania?

Każde wyzwanie tematyczne, jest dla osób, które chcą się rozwijać, ale także sprawdzić swój warsztat.

Specjalnie i z rozmysłem, nie używam tu stwierdzenia – dla osób, które chcą się porównać z innymi. Bo porównania są najzwyczajniej w świecie dla nas szkodliwe. Porównujemy się zawsze do siebie sprzed jakiegoś okresu. Wtedy jak na dłoni widać postępy, zastoje i efekty naszej działalności.

Z wyzwaniami scrapowymi nie mam problemu. Bardzo je lubię, próbuję nowych rzeczy, materiałów, technik czy dodatków. Biorę w nich regularnie udział i choć czasem zastanawiam się, jak działa to towarzystwo wzajemnej adoracji like'owania prac i wybierania zwycięzców i co tak naprawdę powoduje, że często naprawdę średnie prace maja setki reakcji więcej niż moja, to nie odpuszczam, a nawet czasami - wygrywam.

W wyzwaniu blogerskim biorę udział po raz pierwszy i przyświeca mi dokładnie ta sama idea, co w scrapbookingu – czas się rozwinąć i sprawdzić.

Więc nawet jeśli pod swoim postem, nie zobaczę ani jednego komentarza, like'a czy serduszka, nie zrażę się. Najważniejsze, jest to, że wciąż chce mi się pracować nad warsztatem, bo pisać naprawdę lubię, wiąż mam chęci by się rozwijać, niestety z regularnością w blogowaniu, mam spory problem. To wyzwanie pomoże mi pracować nad brakiem regularnych postów dając szansę podpatrywania, jak robią to lepsi ode mnie.

Czemu służą wyzwania?

Moim zdaniem służą przede wszystkim odważaniu się.

Odważaniu się na nowe, ale też na krytykę. Odważam się przyjąć wsparcie i informację zwrotną. 

Nigdy nie dołączyłam do żadnych grup blogerskich, a blog prowadzę już wiele lat. Teraz, wraz z wyzwaniem, zgłosiłam się aż do pięciu z nich. Czy będę tam regularnie bywać? Jeszcze nie wiem, ale taką mam nadzieję. Taki jest regulamin tego wyzwania, i choć wymaga on z mojej strony sporej odwagi, to pierwsze kroki już poczynione. Bo kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Co nie?

Czego spodziewam się po tym wyzwaniu?

Przede wszystkim tego, że uda mi się w ciągu tych 5 tygodni znaleźć drogę do regularności w blogowaniu. Tematów do pisania mi nie brak, leżą, jak to się mówi, na ulicy. Wystarczy obejrzeć jedne dziennie wiadomości i tematów znajdziesz tysiące, co w moim wypadku jest dość proste, bo ten blog nie jest tematycznie związany z jedną rzeczą. Nie o to chodzi. Ja pisać, to piszę często, ale wielu postów zwyczajnie nie publikuje. A to mi się nie chce – no jedno kliknięcie, to czasem za dużo pracy, czasem nie mam zwyczajnie ochoty czegoś upubliczniać, a czasem jestem człowiekiem naleśnikiem i nie piszę przez miesiąc czy dwa. Bywa!

Mam nadzieję też, że nie porzucę też, wybranych przez siebie grup blogerskich i będę tam publikować, nawet po zakończeniu wyzwania.

W grupach scrapowych nawiązałam wiele kontaktów, nawet swego rodzaju przyjaźni, które pomimo końca pandemii, wciąż trwają. Więc czemu i tu miałby się nie udać?

Czego się po wyzwaniu nie spodziewam?

Przede wszystkim, żadnych współprac, bo i jakich? Reklamowanie kawy mnie nie jara, a i z jogurtem po chacie brykać nie będę, bo jestem na to zwyczajnie, za stara.

Podjęłam się kiedyś współpracy, kasy od 3 lat nie dostałam, choć wszystkie zaplanowane artykuły przesłałam i pani oszustka, ma je opublikowane na swojej stronie.

Nie spodziewam się również, że po jednym wyzwaniu zostanę nową gwiazdą influenserską blogowania. Prowadzę blog z własnymi rozkminkami życiowymi i pytajkami do świata. W niczym nie doradzam, nie namawiam na kupno lodu na biegunie i nie zachęcam do zmiany życia.

Czy to wyzwanie mnie uszczęśliwi?

Tego jeszcze nie wiem, dopiero zaczynam, ale czuje duże podniecenie na samą o nim myśl. Opowiem Wam o emocjach z nim związanych wszystko, ze szczegółami, zaraz po jego zakończeniu.

Trzymajcie kciuki, by nie zabiła mnie krytyka i hejt.

Pozdrawiam.

Idiotyczne wymagania wobec kobiet - sprzątanie

Zobaczyłam ostatnio na IG rolkę z 30min zagospodarowaniem czasu, teoretycznie wolnego, przez pewną Panią, nazwijmy ją Zośka. Zośka w ciągu r...